piątek, 19 września 2014

ERASMUS część 9: Istambuł - 4 dni u wrót orientu

Najdłuższy nasz wyjazd z Varny. Najdalszy nasz wyjazd z Varny.

Obudziłem się nad ranem w autobusie. Po dziewięciogodzinnej podróży na południe. Na dworze było już jasno. Można było rozpoznać kształty architektury, zobaczyć to morze betonowych budynków, które otaczało nasz autobus z każdej strony – pomyślałem, że to już musi być tu, to raczej nie kolejna mała miejscowość, którą mijamy w drodze do celu. To był Istambuł. I początek naszego czterodniowego pobytu w mieście nazywanym dawniej Konstantynopolem.

Słońce jeszcze nie wspięło się na niebo. Rozświetlało czerwoną poświatą kurz wiszący nad miastem. W czerwonym dymie co chwilę majaczyły minarety. 

Spędziliśmy tam 4 dni. Przeszliśmy grubo ponad 100 km. Tonąc w ciasnych uliczkach, meczetach, kolorowych bazarach. Mnóstwo rzeczy można tu zobaczyć, potrawy wyglądają i smakują inaczej niż w Europie, gdzie się nie obrócić można dostrzec jakiś obraz wart zapamiętania.
Najlepiej świadczy o bogatości tego miasta moja karta w aparacie… która pękała w szwach, napakowana ponad 2500 zdjęciami.

Długo mi zeszło z ogarnięciem tylu rawów. Nie wiem czy wybrałem najlepsze (kilka moich ulubionych się tutaj znalazło:) ), ale starałem się też wybrać zdjęcia, które trochę opowiedzą o tym mieście.
A więc, zapraszam na wycieczkę po Stambule…

Jak już wspominałem do miasta przyjechaliśmy świtem. Potem, z największego „PKSu” jaki w życiu widziałem, metrem do naszego hostelu, zostawić rzeczy i od razu wyruszać zwiedzać!

A propos hostelu jeszcze… To nasz widok z okna:)
Hagia Sofia w całej okazałości. To właśnie do niej udaliśmy się na początku mając nadzieję na to, że z okazji wczesnej pory nie będziemy musieli za długo stać w kolejce.

I już tutaj spotkaliśmy się z tureckimi finansami. Po pierwsze zniżek studenckich na wejście do zabytków/muzeów najczęściej nie ma (trochę lepiej to wygląda jeśli jesteś TURECKIM studentem (?)). Po drugie wejściówki są strasznie drogie. Przykład: wejście do Hagii Sofii to koszt 30 tureckich lirów, czyli około 45zł od osoby. No i po trzecie, jakby tego po drugie było mało, jeśli w obrębie danego zabytku jest wyodrębniona jakaś osobna część to też trzeba za to słono zapłacić! Generalnie płacić trzeba tutaj za wszystko co się da. Zwiedzanie Hagii Sofii z pewnością byłoby fajniejsze gdyby dokupić przewodnik w formie audio (rozdawali przed wejściem takie słuchawki), ale to oczywiście kolejny niemały wydatek.

No a Hagia Sofia? Monumentalna! Piękna! Wprawdzie pogląd na wnętrze psuło nieco ogromne rusztowanie stojące po środku głównej sali, ale i tak zrobiła na mnie ogromne wrażenie. W środku panuje tajemniczy półmrok. Spacerując po Hagii Sofii czuje się jej ogrom i wiekowość.
Z okna Świątyni Mądrości Bożej widać jej bliźniaczego, młodszego o 1000 lat brata/siostrę  – Błękitny Meczet.
Zanim jednak udaliśmy się do niego. Odwiedziliśmy po drodze Cysterny Bazyliki. Czyli wielkie podziemne pomieszczenie podpierane przez 336 kolumn. Było wykorzystywane do magazynowania wody, na wypadek oblężenia. Dziś wędruje się nad poziomem wody specjalnymi mostkami, pod naszymi stopami pływają ryby, a w tle gra cicho nastrojowa muzyka.
Kolejnym punktem programu jest  Meczet Sułtana Ahmeda, zwany przez swoją kolorystykę Błękitnym Meczetem. 
Jego ogrom również zachwyca. A wchodząc do środka, do specjalnie wydzielonej dla turystów części, możemy oglądać masywne kolumny i piękne mozaiki. Trochę szkoda, że ta strefa turystyczna wydzielona jest przy ścianach i dlatego nie można spojrzeć w górę w osi głównej kopuły.
To co mi spodobało się w kulturze Islamu to to, że Ci ludzie naprawdę lubią po prostu przesiadywać w swoich świątyniach, na ich schodach lub na placach przed meczetami. Czytają książki, rozmyślają.

A propos schodów do meczetu kojarzy mi się kolejna rzecz, którą zaobserwowałem w Istambule. Tutaj zakazy zdaje się robić tylko po to żeby można je było złamać i nie wiem… poczuć się wolnym?:P Sporo tu tabliczek: „Nie siadać!”, „Nie robić zdjęć!” … Z których niewiele wynika. Bo na schodach przed meczetami siedzą tłumy ludzi, a w Cysternach, gdzie nie można było robić zdjęć, pierwsze co zobaczyłem schodząc na dół to błysk flesza. Niestety ta zasada braku zasad obowiązuje też, np. w ruchu drogowym. Stąd światła dla pieszych stanowią tutaj tylko proformę, a mnie idącego raz przez pasy minęło jedno rozpędzone auto z przodu, a drugie z tyłu.
Po opuszczeniu Błękitnego Meczetu utonęliśmy w uliczkach, ciasnych i bardzo stromych. 
Pełne sprzedawców wszystkiego. A gdy chce się czegoś napić lub coś zjeść najczęściej robi się to siedząc przy małych stoliczkach na chodniku.


Widzieliśmy tego dnia jeszcze kilka meczetów oddalonych nieco od centrum. I naprawdę warto je odwiedzić! Najczęściej nie ma tutaj ograniczonych stref dla turystów, ludzi jest mniej, dywany nie "pachną" aż tak intensywnie. A mozaiki moim zdaniem nieraz były piękniejsze niż te oglądane w Meczecie Sułtana Ahmeda. 
Po obejrzeniu akweduktu, Wielkiego Bazaru i przejściu licznych uliczek dzień pierwszy się skończył.

Dzień drugi zaczął się od długiego spaceru, aż pod Most Bosfordzki. By zobaczyć również symboliczny dla tego miasta Meczet Ortaköy.
Wnętrze tego meczetu było dla mnie najładniejszym ze wszystkich jakie widziałem w Istambule.
Piękne kryształowe żyrandole, mięciutki i pachnący dywan, duże okna wychodzące na Bosfor. Wspaniale! A turystów... kilku.
Tuż obok zjedliśmy bardzo kolorowy, pieczony ziemniak ze wszystkim:)
Był naprawdę bardzo smaczny.
A po jedzeniu pora wybrać się do Taksimu. Zobaczyć nieco inne oblicze Istambułu!

Po drodze zdaliśmy sobie sprawę, że chyba zbliża się jakieś tureckie święto narodowe, dlatego, że wszędzie wisiało mnóstwo flag.

Taksim to wielki plac znajdujący się na szczycie jednego ze wzgórz Istambułu. Wraz z prowadzącą od niego w dół ulicą stanowi bardziej nowoczesną część miasta.
Dopiero tutaj można doświadczyć tego jaki ogrom ludzi znajduje się w mieście. O każdej porze dnia ulica prowadząca w kierunku wieży Galata jest wypełniona po brzegi.
Ulicą tą jeździ czerwony "nostalgic tram". Krótka trasa na przejazd, którą możemy kupić bilet, lub złapać się po prostu tramwaju i pojechać na gapę (nie dość, że fajnie to wygląda to jeszcze, jak się spróbuje samemu, to niezła frajda:P).

Po drodze wypity świeżo wyciskany sok z granata, zjedzone znowu coś typowo tureckiego, czego nazwy teraz sobie nawet nie przypomnę i kupione sporo tutejszych słodyczy (baklawa <3).
A poniżej kolejna rzecz charakterystyczna dla tego kraju. czyli czaj. Turecka herbata podawana w specjalnych szklaneczkach. Ludzie piją ją tutaj wszędzie, delektując się, siorbiąc powoli. Co chwilę może nas też minąć ktoś z dużą metalową tacą, niosąc przez miasto kilka szklaneczek czaju.
Dzień dobiegł nam końca na Taksimie, więc czas wrócić do hostelu i zjeść kupione łakocie:)
Poniżej widok z mostu Galata.

No i pora zacząć dzień trzeci!

Dziś w planie pałac Dolmabahce i rejs na stronę azjatycką miasta. W drodze do pierwszego punktu programu, musieliśmy przejść znowu przez most Galata. Tam spotkaliśmy wędkarza, który karmił mewy. Podrzucał w górę rybę, a nad nim unosił się słup ptaków, które łapały śniadanie jeszcze w powietrzu. 
W końcu dotarliśmy do wieży zegarowej stojącej przed pałacem Dolmabahce.
Pałac ten został wybudowany jako nowa siedziba dla sułtana po starszym pałacu Topkapi. Miał być nowocześniejszy i bogatszy. Dlatego z tych dwóch pałaców zdecydowaliśmy się odwiedzić właśnie Dolmabahçe. Posiadłość ta składa się z części oficjalnej i części prywatnej (haremu). Oczywiście do każdej z nich trzeba kupić osobny bilet. Zwiedzać obie części można tylko z przewodnikiem, który jest w cenie biletu (pierwsze zaskoczenie). Bilet kosztował 40TL... ale okazało się, że z legitymacją ISIC możemy zwiedzić obie części za 5TL (około 7,50 zł) (drugie zaskoczenie!!!). A sam pałac? Przepiękny. Było to najładniejsze miejsce zwiedzane przez nas w Stambule. Złoto, kość słoniowa, kryształy, drogie dywany, piękne ozdoby... cały pałac jest wypełniony po brzegi bogactwem. 
Oczywiście obowiązuje zakaz robienia w środku zdjęć... oto więc kilka zrobionych z biodra:P

Wisienką na torcie było zobaczenie największej w Europie sali balowej, z największym kryształowym żyrandolem (ważącym 2,5 tony!)
Na posadzkach leżały tak ogromne dywany, że nasz przewodnik żartował - jeden taki dywan jest większy od mojego mieszkania. Mimo, że na pierwszy rzut oka ich wielkość gubiła się gdzieś w gigantycznych salach, których zajmowały tylko centralną część.
Pałac wygląda też imponująco z zewnątrz. Otoczony wspaniałym ogrodem, z widokiem na Bosfor.


A i byłbym zapomniał o tej skromniejszej części haremowej. Skromniejszej, bo wstęp do niej miała tylko rodzina sułtana. Miała być przede wszystkim wyposażona w niezbędne sprzęty i pełnić swoją funkcję. Przepych tutaj był zbędny...
A tak wyglądała jedna z licznych sypialni, tej skromniejszej części Dolmabahce. 
Po naoglądaniu się przepychu. Wsiedliśmy na prom i przepływając Bosfor znaleźliśmy się w azjatyckiej części miasta.
Na miejscu znowu zjedliśmy jakieś tureckie specjały, trochę pospacerowaliśmy i zobaczyliśmy Wieżę Dziewicy, która wyrasta z Bosforu, a jedyną możliwością, żeby się na nią dostać to przepłynąć łódką.
A tak wygląda Europa widziana z Azji:)
Z późnym popołudniem wróciliśmy na Stary Kontynent.
To był bardzo wietrzny dzień!
Widok na Wieżę Zegarową i Pałac Dolmabahce z Bosforu.
Wpadając tego dnia jeszcze na Taksim, napiliśmy się tam tureckiej kawy, siedząc niemal na ulicy (zdjęcia na moim instagramie). No i przyszła znowu pora skierować się przez most Galata do hostelu.
Widok na Złoty Róg
Mosta Galata zawsze pełen jest wędkarzy (i turystów oczywiście:) )
Zachód Słońca na murach Hagii Sofii.

A jako, że chodzenia tego dnia było troszkę mniej to mieliśmy jeszcze siłę, żeby zobaczyć Istambuł nocą i trochę odpocząć.
Wspominane przeze mnie charakterystyczne szklaneczki do picia czaju.
Lampiony są wszędzie, a handel kwitnie nawet nocą.
Hipnotyzujący taniec derwisza
Blue Mosque w nocnych światłach.

Ostatni dzień czwarty rozpoczęliśmy od wyprawy na Egipski Bazar celem zakupów:) Choć na ten Bazar mógłbym chodzić dla samych kolorów i zapachów.
To tylko jedno z mnóstwa sklepów z przyprawami, herbatami i słodyczami, które się tutaj znajdują. 
Tuż obok targu zainteresował nas sklepik do którego stała długa kolejka. Gdy się zbliżyliśmy doleciał nas bardzo przyjemny, intensywny zapach kawy.
W sklepie tym sprzedawano turecką kawę. Tylko jeden rodzaj kawy! Można było wybrać jedynie wielkość opakowania.  Sprzedawca wydawał ją natychmiast i następny i następny i następny!
A na zapleczu równie szybko ją pakowano.

Przyszedł czas powoli żegnać się ze Stambułem. Proces ten zaczęliśmy od zjedzenia tutejszego deseru - kunefe. Czyli zapiekanego żółtego sera, z jakimś syropem i innymi tajemniczymi dla mnie składnikami, z dwoma gałkami lodów na górze.
Zasłodzeni maksymalnie wybraliśmy się na długi spacer w kierunku Twierdzy Siedmiu Wież, a później naszego autobusu.
Tak trochę z dystansem:P (nie mam pojęcia kto to po turecku "Burak" - Ania zobaczyła co jest napisane na puszce dopiero po wyjściu ze sklepu:) )

Twierdza Siedmiu Wież znajduje się w przedłużeniu murów Konstantynopola. Kiedyś stanowiła jedną z głównych bram miasta. 
Daleko od centrum. Turystów zaledwie kilku. Ale warto zobaczyć to miejsce. 
Wielkie mury, sypiące się wieże. Widok na morze Marmara.
Wychodząc poza mury dawnego Konstantynopola doświadcza się zupełnie innego Stambułu...
Biedne ulice. Zniszczone budynki. Gdy weszliśmy tutaj do budynku z napisem "Kebap" nad wejściem. Okazało się, że w środku nie ma mięsa na bolcu, na którym powinno się obracać, ale pan może nam zrobić tosta...

Im dalej na zachód tym coraz bardziej betonowo, coraz mniej słów po angielsku mieszkańcy rozumieją. Coraz mniej, aż prawie do zera... (ostatni kelner z jakim rozmawialiśmy zrozumiał tylko "money").

Byłem tam zaledwie 4 dni, a po ilości zdjęć i tego co zobaczyłem mam wrażenie, że dużo dłużej. Dla mnie Stambuł jest głośnym, kolorowym i kontrastowym miastem. Na pewno jeszcze kiedyś tu wrócę... choćby po kawę i przyprawy:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz